No właśnie nie bardzo wiem jak zatytuować dzisiejszy wpis… Miał być testem palety W7 On the rocks, ale niestety jestem zawiedziona trochę tą paletą. Pierwsze podejście do niej, nie rozbudziło we mnie jakiegoś wielkiego uczucia. Pomyślałam wówczas, że może nie współpracuje z moją bazą (MakeupRevolution). Wczoraj było podejście drugie, tym razem bez bazy i… klapa po raz kolejny. Cienie, mimo całkiem nieźle zapowiadającej się pigmentacji, nakładają się dziwnie, ciemne odcienie sprawiły, że moje powieki wyglądały na brudne, a nie pomalowane 😒 jasne kolory, które do tej pory wypróbowałam były ok, ale też nie powaliły mnie na kolana. Dziwię się trochę, bo robiąc swatch, naprawdę wydawały się ciekawe.

Na szczęście w takich sytuacjach zawsze ratują mnie cienie z Inglota ❤ Wiem, że dzięki nim potrafię uratować nawet największą katastrofę. Na codzień może ich nie doceniam, bo od lat goszczą w moim kuferku. Może nie mają pięknych, kolorowych opakowań, ale przypomina mi się powiedzenie mojej babci, która mawiała, że „z pięknej miski się nie najesz”. Mój wczorajszy test jest tego dowodem. Ale cieszę się, że tak się stało, bo dzięki temu przypominam sobie co jakiś czas, że gdzieś blisko, po cichu leży sobie „ktoś” bardzo niedoceniony… dziś taka metafora, trochę życiowy wpis ❤

Rozejrzyjcie się dokoła, by dostrzec to, co niedocenione! ❤